Vega, Misiewicz i „służby specjalne” – czyli cyrk na kółkach
Niczym z armaty – huknął dziś Patryk Vega we wzniosłym oświadczeniu, w którym zaznacza, że film „Polityka” to wyłącznie wizja artystyczna, nie zaś prawda. Dalej dodaje: „Jestem katolikiem, żałuję że zapędziłem się w agresji i przepraszam za użycie przykrych słów w stosunku do Pana Bartłomieja Misiewicza w wywiadzie telewizyjnym udzielonym Panu Redaktorowi Bogdanowi Rymanowskiemu”. Ile warte są słowa P. Vegi o wierze – z którą obnosi się wtedy, gdy szuka w tym korzyści? Oddać warto głos Jarosławie Pieczonce ps. MIAMI – współautorowi książki ROZPRAWA, w której wspomina czas, gdy z Patrykiem Vegą spotykał się nader często i gdy Vega nazywał go swoim przyjacielem. Ile zatem prawdy w dzisiejszych słowach Patryka Vegi? Odpowiedź w poniższym fragmencie książki ROZPRAWA!”– Boga nie ma. Ludzie go sobie wymyślili – jego piskliwy głos, który tak mnie zawsze irytował, a który dziwnie kontrastował z chytrymi oczyma i żywą, uważną twarzą, podniósł się o ton wyżej. Spojrzałem na niego uważnie, zastanawiając się, jak dokonał tego epokowego odkrycia. W nieodłącznej czarnej bejsbolówce, czarnym swetrze, czarnych spodniach i butach wyglądał na podstarzałego chłopaczka w czerni, który teraz marszczył brwi, jakby o czymś intensywnie rozmyślał. Efekt był równie sztuczny jak rolex, który mi podarował, a którego sam wcześniej używał dla picu, zanim zarobił szmal. Wiedziałem, że nie jest prawdziwy, a wiedziałem, bo poza tym, że to widziałem, sam mi o tym powiedział. To było żenujące – ale to nie jego zegarek mnie martwił. Rzecz w tym, że wszystko tu pachniało ściemą. Ściemą była jego znajomość służb specjalnych, o których w rzeczywistości nie miał bladego pojęcia, ściemą były odkrycia, które przedstawiał, i filmowi bohaterowie – i nawet zaproszenie do Pragi przez Ivankę Trump to też była ściema. W pewnym momencie, sprzedając ściemę, wykreował się na tyle, że już nie musiał nikomu jej sprzedawać – sama się sprzedawała. A teraz doszedł jeszcze ten teatrzyk. Zadawałem sobie pytanie: jakim trzeba być człowiekiem, by przed premierą swojego filmu publicznie deklarować nawrócenie – bo to dla filmu ok – a potem z dala od ludzkich oczu się naśmiewać, że ludzie to kupili? Miałem dość. Po raz kolejny w życiu. Każdy ma swoją granicę wytrzymałości. Usiłowałem przypomnieć sobie, kiedy w ogóle po raz pierwszy usłyszałem o Patryku Vedze i dlaczego zdecydowałem się na ten mariaż. To była końcówka mojego tranzytu w Afryce, zbliżaliśmy się do rozładunku w Durbanie. Siedziałem w smoke roomie i akurat złapałem zasięg. Patrzyłem i nie wierzyłem własnym oczom: reklamy, trailer – „Pitbull. Nowe porządki”. Bohaterem filmu miał być „Miami”, policjant. „Zapożyczył do filmu moją ksywkę czy jak?”. Napisałem do niego na Facebooku: „Nazywam się Jarosław Pieczonka, pseudonim Miami, i jestem policjantem z Gdańska – ten film to o mnie?”. Odpisał momentalnie: „słyszałem o Tobie” – i zaprosił do znajomych. Spotkaliśmy się trzy tygodnie później i on zapytał: „no to ilu ludzi zabiłeś?”. Pierwsza myśl – uciekać. Pomyślałem, że ma nierówno pod sufitem. Słowo do słowa i zorientowałem się, że choć robił film „Służby specjalne”, nie ma żadnego, ale to absolutnie żadnego pojęcia o służbach specjalnych – ale ciekawość zwyciężyła. Opowiedziałem mu o tym i owym. Słuchał z otwartą gębą, a potem powiedział: „dobra, robimy książkę i film”. Napalony jak szczerbaty na suchary. Pomyślałem: dlaczego nie? WSI niby w gruzach, policjantem też już nie byłem, pomyślałem, że poopowiadam trochę i zobaczymy, co będzie dalej. Na co liczyłem? Chyba na to, że zostanie po mnie ślad, jakikolwiek – każdy chciałby zostawić po sobie jakiś ślad. Ale niedługo potem wziąłem udział w bankiecie i już wiedziałem, że to ślepa uliczka – bo to był kompletny odlot. Bankiet został zorganizowany na okoliczność promocji „Pitbulla”. W pewnym momencie zobaczyłem, że ukradkiem zerkała w moją stronę jakaś babka, która była w towarzystwie faceta z irokezem. Ale nie podchodziła, a tylko zerkała, krążyła po sali i łypała okiem. Nie zastanawiałem się długo i podszedłem. Wywiązał się między nami „dialog operacyjny”: – Cześć. Jarek Pieczonka. „Miami”. – Cześć, nie słyszeliśmy o tobie – nigdy nie zabiegałem o rozgłos, było chyba odwrotnie, a jeżeli już się go dorobiłem, to bez swojej woli. A jednak wyraźnie lekceważący ton, z którym zostały wypowiedziane te słowa, dotknął mnie. Zapytałem więc równie zaczepnie: – „My”, to pani i ten pan z irokezem? – Nie tylko. Ja jestem z dwóch literek – zabrzmiało poważnie, ale nie podobała mi się ta zabawa w kotka i myszkę, więc odparłem już bardzo konkretnie: – jestem nietutejszy. Przyjechałem z prowincji, z Wybrzeża. Wy tu macie swoje slangi, nazewnictwa, których w ogóle nie łapię. To może wyjaśnisz mi, z łaski swojej, co to są dwie literki, bo, kurwa, nie rozumiem – położyłem nacisk na odpowiednie słowo, choć od pewnego czasu starałem się nie przeklinać. W tym jednak wypadku uznałem, że będzie pasować jak ulał. I się nie pomyliłem, bo baba z miejsca nabrała respektu i już innym tonem odpowiedziała prawie przymilnie: – No, z Agencji Wywiadu jestem. – O, to grubo – odparłem i uruchomiłem całą siłę woli, by nie parsknąć śmiechem. Mogła być Kaczorem Donaldem, ale jedno wiedziałem na pewno – baba na tysiąc procent nie była z AW. Jaki agent wywiadu chwali się swoją profesją facetowi, o którym nigdy nie słyszał i którego widzi pierwszy raz w życiu na oczy – na bankiecie? Ale że zaczęła bawić mnie ta rozmowa, więc ze śmiertelnie poważną miną czekam, co będzie dalej. A baba dopiero się rozkręca: – To ja jestem pierwowzorem Aleksandry Lach, pseudonim Białko, ze „Służb specjalnych” Patryka. – O kurwa – zakląłem drugi raz tego dnia, ale musiałem powiedzieć coś dosadnego i na chwilę odwrócić głowę, by tym razem już naprawdę nie wybuchnąć śmiechem, a w głębi ducha pomyślałem: no to teraz już rozumiem, skąd w tym filmie tyle bredni. Bo wierzcie lub nie, przy całym szacunku do Olgi Bołądź – skądinąd fajnej aktorki i ładnej kobiety – która zagrała rolę agentki ABW wyrzuconej ze służby, kumple z prawdziwych służb specjalnych, z którymi oglądałem ten film, kiedy patrzyli na większość zagranych tam scen, tarzali się po podłodze ze śmiechu, jak niegdyś moje pokolenie na filmie „Rejs”. Tymczasem baba brnie dalej w najlepsze: – Bo ja z Patrykiem jestem zakumplowana. No, ekspertem jestem – teraz już naprawdę nie wytrzymałem. Błyskawicznie pociągnąłem duży łyk drinka, ale nie zdążyłem stłumić wybuchu śmiechu, w efekcie czego się zakrztusiłem. Kaszlałem tak dobre pół minuty, zanim udało mi się opanować na tyle, by na nowo zagaić rozmowę. A był po temu najwyższy czas, bo „Irokez”, jak w myślach nazwałem towarzysza „agentki wywiadu”, zaczął przyglądać mi się jakoś tak dziwnie, jakby podejrzewał, że z nich zwyczajnie kpię. – Posłuchaj, a jak ty się właściwie nazywasz? – zagaiłem, by powiedzieć cokolwiek. – Pytam, bo ja się przedstawiłem – zrobiła taką minę, jakbym popełnił świętokradztwo. – Naprawdę o mnie nie słyszałeś? – wyraźnie nie dowierzała. – Naprawdę. Mówiłem już – z prowincji jestem. Tam, skąd przybywam, ludzie żyją pod lodem – szarżowałem. Baba wzruszyła ramionami. – Jolanta Sobolewska – powiedziała wyraźnie już dotknięta do żywego, ale nie powiem, gdzie to miałem. – A masz jakąś legitymację? Bo wiesz, jak już tak się przede mną otworzyłaś, to chciałbym wiedzieć na pewno, czy jesteś z Agencji Wywiadu. Z pewnością się nie pogniewasz, że o to proszę, bo my, agenci, wiemy, że ufać i jednocześnie sprawdzać to podstawa działania w naszej branży, prawda? – uśmiechnąłem się najpiękniej jak umiałem i to nawet szczerze, bo naprawdę setnie się bawiłem. Ale najwyraźniej tylko ja, bo zobaczyłem, że teraz to już chyba naprawdę babę wkurzyłem. Szarpnęła „Irokeza” za rękaw. – Idziemy – syknęła. – A legitymacja? – zapytałem szczerze zasmucony, że przerywa taką zabawę. – Zostawiłam w domu. Miło było – i poszła. – Jasne – powiedziałem do siebie, bo zostałem sam. Pooglądałem sobie jeszcze chwilę, jak defilują na drugą stronę sali, nie mogąc się nadziwić, że tak to wszystko wygląda. Istny cyrk na kółkach.” sumlinski.pl