SZOK I NIEDOWIERZANIE W WARSZAWIE, CZYLI – NIEDOINFORMOWANI
Czasami spotykają nas sytuacje, które tak bardzo nas obchodzą, a do których tak trudno się słowami, bo zwyczajnie nas zatyka i brakuje odpowiednich słów. Jedną z takich sytuacji jest to, co ostatnio dzieje się w Warszawie, a co zaczęło się od wyboru na urząd prezydenta Rafała Trzaskowskiego (i nominowanie na wiceprezydenta Pawła Rabieja, onegdaj chłopca na posyłki gangsterów z „Pruszkowa”), było kontynuowane przez kardynała Kazimierza Nycza (kolegi Komorowskiego – per „Kazik”, per „Bronek) mszą dziękczynną za „wspaniałą” prezydenturę Hanny Gronkiewicz Waltz i właśnie zostało spointowane „nowatorskimi” decyzjami władz Warszawy, powołującymi się na decyzje NSA, odnośnie m.in. zmian nazw ulic. Wszystko to razem wzięte tworzy rzeczywistość, do zrozumienia której jedynym kluczem jest absurd, ale i to w tym wypadku chyba już nie wystarcza i pozostaje jedynie szok. Zszokowani są normalni Polacy, zszokowani warszawiacy, z którymi rozmawiałem, zszokowani nawet wyborcy Trzaskowskiego (przynajmniej niektórzy), a do grona zszokowanych dołączyli ostatnio górnicy z „Wujka”, którzy wręcz z niedowierzaniem przyjęli informację, że z mapy stolicy znikną ulice Przemyka, Zapory, Inki i Bohaterów z kopalni „Wujek ” też (to, co górnicy czuli, gdy się o tym dowiedzieli, opisali w liście otwartym do prezydenta Warszawy) W jakiejś mierze na naszych oczach historia właśnie zatoczyła krąg i możliwości są, moim zdaniem, tylko dwie: albo ci, którzy zdecydowali o tych zmianach, to łotry albo ludzie totalnie niedoinformowani. Łudząc się zatem odnośnie tak pojmowanego wyboru chciałbym doinformować niedoinformowanych i przypomnieć, ku refleksji, trwającą bez mała ćwierć wieku heroiczną walkę o sprawiedliwość w sprawie tragedii w „Wujku” – walkę, którą władze stolicy cofają teraz do punktu wyjścia. Zabójcy dziewięciu górników z kopalni Wujek przez dziesiątki lat byli chronieni i nagradzani przez wywodzący się z PRL układ. Ci, którzy pozostali w policji, awansowali na wyższe stanowiska i dotrwali na nich do emerytury. Pozostali pozakładali firmy, otworzyli kantory, restauracje, agencje towarzyskie i wymagające specjalnych licencji MSWiA agencje ochrony. Mając zlecenia od publicznych instytucji, radzili sobie lepiej niż konkurencja. Gdy Maciej Szulc brał udział w pacyfikacji kopalni Wujek, był jednym z bardziej doświadczonych funkcjonariuszy plutonu specjalnego. Miał 28 lat, był komandosem, który zaliczył kilkanaście akcji. To o nim zeznający w procesie „Wujka” tzw. taternicy (szkolący pluton specjalny) mówili, że do górników strzelał jak do kaczek. O osobowości Szulca wiele mówi jego zachowanie w sądzie: odnosił się bezczelnie do rodzin ofiar, zadawał pytania dyskredytujące zabitych. Przełożeni docenili lojalność i po stanie wojennym załatwili Szulcowi zezwolenie na prowadzenie agencji ochroniarskiej Argus w Mysłowicach. Przez wiele następnych lat była jedną z większych agencji ochrony na Śląsku, zatrudniając wielu byłych funkcjonariuszy ZOMO. Szulc dostał koncesję, chociaż był oskarżany o spowodowanie śmierci górników w Wujku, zaś jego adwokat zapewniał przed sądem, że „klient jest poddawany leczeniu psychiatrycznemu”. Koncesję przyznał osobiście generał Czesław Kiszczak, szef MSW w latach 1981-1990. Zezwolenie na broń ostrą wydał Szulcowi komendant wojewódzki policji w Katowicach. Agencję ochroniarską Maciej Szulc prowadził do 2000, kiedy decyzją ministra Marka Biernackiego stracił koncesję, ale była to fikcja, bo w rzeczywistości kontynuował działalność. Wiosną 2001 w Katowicach powstała agencja ochrony Vadatus, z którą formalnie Szulc nie miał nic wspólnego, faktycznie jednak w niej pracował, na co dowody zebrała m.in. Maria Szcześniak, katowicka dziennikarka, autorka książki o milicjantach z Wujka „Idź i zabij”. Najbliższym kolegą Szulca w plutonie specjalnym był Leszek Grygorowicz. W 1981 był strzelcem wyborowym, szefem Drużyny Szkoleniowej Plutonu Specjalnego ZOMO. W grudniu 1981 pacyfikował nie tylko kopalnię „Wujek”, ale i „Manifest Lipcowy”. Po pacyfikacji kopalni Wujek przez kilka lat pracował jako młodszy asystent w oddziałach prewencji, później prowadził na Dworcu Głównym w Katowicach kantor i restaurację Marina. Po jej sprzedaży były komandos otworzył agencję towarzyską Voyage w Jastrzębiu (przemianowaną następnie na agencję Leśna, a potem Stork Bar). Formalnie Grygorowicz nie był właścicielem Stork Baru, lecz gdy przed laty tam zadzwoniłem i poprosiłem go do telefonu, usłyszałem: „Szefa nie ma”. W podobny sposób ustawili się w „wolnej Polsce” pozostali oprawcy z „Wujka”. Mieszkańcy Śląska przez lata pytali, jak to możliwe, że są sprawcy, jest wina, a nie ma kary? Broń, z której strzelano w Wujku, nie została zabezpieczona, lecz skierowano ją na strzelnicę – by była w ciągłym użyciu i zmieniły się ślady zostawiane na nabojach. Nie pozbierano łusek, nie zabezpieczono śladów, nie przeprowadzono ekspertyz. Bezpośrednio po tragedii nie zrobiono nic, by wyjaśnić, kto strzelał do górników, zrobiono natomiast wiele, by ta sprawa nigdy nie została rozwiązana. Otwarcie mówił mi o tym Krzysztof Jasiński, członek plutonu specjalnego pacyfikującego kopalnię Wujek. Tylko on z tego grona zgodził się przed laty na rozmowę ze mną i prawdopodobnie tylko dlatego, że Jasiński nie pacyfikował kopalni Wujek, bo 16 grudnia 1981 został skierowany do tzw. grupy śmigłowcowej stacjonującej na lotnisku w Pyrzowicach. Grupa miała zaatakować górników z powietrza, ale te plany popsuła pogoda – śmigłowce nie wystartowały. – Prawda jest taka, że koledzy z plutonu strzelali do górników, ale nie tylko oni to robili. Strzelali także żołnierze i milicjanci z innych jednostek, to jednak nikogo z przełożonych nie interesowało. Ważne było tylko zatarcie śladów – wspominał Krzysztof Jasiński. Jego zdaniem, odpowiedzialni za zbrodnię w Wujku byli głównie przełożeni milicjantów z plutonu specjalnego oraz ich przełożeni, w tym generał Czesław Kiszczak. – Przygotowywano nas do walki z terrorystami, szkoliliśmy się m.in. z Delta Force w Stanach Zjednoczonych i Specnazem w Rosji. A wysłano nas do walki z cywilami. Przełożeni, którzy o tym zdecydowali, musieli wiedzieć, czym to się skończy – mówił mi Jasiński. Uczestnicy masakry, którzy pozostali w służbie, niedługo po tragedii awansowali – do szczebla wicekomendanta wojewódzkiego policji w Katowicach włącznie. Pluton specjalny, który 15 grudnia strzelał do górników w kopalni „Manifest Lipcowy”, a dzień później dokonał masakry w „Wujku”, liczył dwudziestu pięciu funkcjonariuszy. Na ławie oskarżonych zasiadło dwudziestu dwóch. Czesław Bagdzion zmarł pod koniec lat 80, Jan Prosowski i Roman Ratajczyk vel Schmidt wyjechali na stałe do Niemiec. Spośród 22 komandosów, którzy pacyfikowali „Manifest Lipcowy” i „Wujka”, w latach 90, w „wolnej Polsce”, ponad połowa wciąż jeszcze pracowała w Komendzie Wojewódzkiej w Katowicach. Dowódca plutonu, Romuald Cieśak, znalazł pracę w oddziale Narodowego Banku Polskiego w Katowicach, Marian Okrutny z plutonu został zastępcą komendanta wojewódzkiego w Katowicach, Lech Nowak awansował na szefa katowickiej kompanii antyterrorystycznej. Tadeusz Tinel w latach 90 został przeniesiony do komendy rejonowej w Świętochłowicach na stanowisko technika kryminalistyki. Leopold Wojtysiak trafił do komisariatu w Murowanej Goślinie. Grzegorz Włodarczyk aż do policyjnej emerytury pracował w wydziale techniki operacyjnej Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach. Józef Rak w latach 90 był nagradzanym funkcjonariuszem komendy rejonowej w Katowicach. W 1983 część milicjantów pacyfikujących kopalnię Wujek stanowiła najbliższą (po ochronie osobistej) osłonę Jana Pawła II podczas jego wizyty w Polsce. Wyposażeni w broń maszynową funkcjonariusze stali tuż przy papieżu. W latach 90 sześciu milicjantów z plutonu specjalnego przeszło na emeryturę, do 2000 w policji służyło jeszcze trzech – Andrzej Bilewicz, Bonifacy Warecki i Zbigniew Wróbel. Andrzej Bilewicz brał udział w pacyfikacji zarówno kopalni „Wujek”, jak i kopalni Manifest Lipcowy, Bonifacy Warecki był dowódcą drużyny oddziałów prewencji – pacyfikował tylko Manifest Lipcowy. Zbigniew Wróbel był pirotechnikiem. Przełożeni często go nagradzali, kierowali do najważniejszych zadań. Jako pirotechnik zajmował się zabezpieczaniem papieskich wizyt w Polsce. W sądzie Wróbel ostentacyjnie czytał gazety, zwłaszcza pornograficzny „Twój Weekend”. Funkcjonariusze ze specplutonu byli wyjątkowo solidarni. Nawet zwolnienia lekarskie brali jak na komendę – aby podczas rozpraw brakowało jednego, najwyżej dwóch. To wystarczyło, by odraczać posiedzenia sądu. Razem chodzili na piwo po kolejnych rozprawach, razem opijali korzystny dla siebie wyrok (z restauracji Pod Strzechą nie wychodzili przez dwa dni). Były toasty „za solidaruchów”. Rej wodził w tym towarzystwie Dariusz Ślusarek. Po masakrze w Wujku Ślusarek przeszedł do wydziału kryminalnego Komendy Wojewódzkiej w Katowicach. Podczas procesu dwa razy nie dotarł do sali rozpraw, bo został zatrzymany w izbie wytrzeźwień. W końcu zapił się na śmierć. Zakończenia procesu nie doczekał także Andrzej Rau – podczas rozprawy rozpoznany przez Jacka Jaworskiego, jednego z taterników, jako ten, który opowiadał o strzelaniu do górników („waliliśmy w komorę i łeb, Cieślak strzelał jak na strzelnicy, a górnik fik i znikał”) – zmarł wiosną 2003. W latach 90 był dowódcą plutonu prewencji Komendy Wojewódzkiej Milicji w Katowicach. Z kolei Czesław Bagdziun w połowie lat 90 popełnił samobójstwo. Ci z oprawców z „Wujka”, którzy nadal żyją i mieszkają w Polsce i którzy dobrze ustawili się w nowej rzeczywistości, a przez dziesiątki lat – chronieni przez niewidzialną, lecz potężną siłę – byli i są żywym dowodem na to, że Polska jest nie tyle krajem wolnym, co dopiero dążącym do wolności. Obecnie, po decyzji NSA i władz Warszawy, mają swój dzień tryumfu. Tak więc historia zatoczyła krąg i pozostaje jedynie pytanie: czy naprawdę ci mieszkańcy mojego rodzinnego miasta, którzy wybrali prezydenta Trzaskowskiego et consortes czują się z tym dobrze? Ale na to pytanie odpowiedź znają już tylko oni… Wojciech Sumliński sumlinski.pl