„Liczę na to, że rola ex-prezydenta Komorowskiego w tej sprawie zostanie wyświetlona do końca.”
Mam świadomość, ale tego nigdy się nie dowiem, jak wielkie naciski musiały być na pana sędziego
— mówi w rozmowie z portalem wPolityce.pl Wojciech Sumliński.
wPolityce.pl: Gdzie zastała cię informacja o wyroku? Nie byłeś na jego ogłoszeniu.
Wojciech Sumliński: Moja rodzina, żona Monika, wszyscy bardzo ciężko przeżywaliśmy tę sprawę. Chcieliśmy tego dnia być razem. Ja uważałem, że powinienem pojechać na ten wyrok, ale pod wpływem Moniki pojechaliśmy do Kodnia pomodlić się do Matki Boskiej. Bo Jej i Panu Bogu chcieliśmy zawierzyć tę sprawę, tak jak to robiliśmy od samego początku. Będąc tam zatelefonował do mnie mój mecenas (Waldemar Puławski – przyp. red.) mówiąc mi, że jestem uniewinniony. Podziękowałem Matce Boskiej, bo wiedziałem, że od tej pory moje życie zaczyna się na nowo. I od teraz całe moje życie musi być podziękowaniem. Ta sprawa to dla mnie namacalny dowód, że jeśli zawierzy się Bogu, to można wygrać nawet ze służbami specjalnymi. Coś, co do niedawna wydawało mi się prawie niemożliwe, ale z Panem Bogiem nadzieja nie umiera nigdy. Być może moje odwoływania się do Boga kogoś drażni, denerwuje. Ale ja nie dbam o to, bo ja wiem, że to Bóg mnie przez to przeprowadził, bo jak tak po ludzku, to nie miałbym sił mając takich wielkich przeciwników posiadających wiele narzędzi, którymi mogli mnie niszczyć i wykorzystywali je. Mam świadomość, ale tego nigdy się nie dowiem, jak wielkie naciski musiały być na pana sędziego. Mogę się tylko domyślać. I chciałem mu też podziękować, że mimo nacisków, jakie one by nie były, to jednak ocenił sprawę zgodnie ze stanem faktycznym.
Sędzia powiedział w uzasadnieniu, że nie było na ciebie żadnych logicznych i spójnych dowodów. Podkreślił, że Tobiasz – spec od nagrywania – nagrywał wszystko i wszystkich, a ciebie „przypadkowo” nie nagrał.
Od początku mówiłem, że jestem niewinny i właśnie na ten aspekt zwracałem uwagę. Mam oczywiście świadomość, że każdy oskarżony mówi, że jest niewinny. Dlatego broniłem się ze wszystkich sił. Było mi bardzo ciężko. Znikałem, upadałem, powstawałem, miałem okresy załamania. Byłem wrakiem człowieka. Niszczono moją rodzinę. Było mi bardzo trudno, gdy odwracali się od de mnie ludzie, o których myślałem, że są przyjaciółmi. Wielu uznało, że mieć wśród znajomych oskarżonego może im zaszkodzić.
Tak, miałeś i masz sporo wrogów wśród dziennikarzy mainstreamowych.
Owszem. Ale były też inne rzeczy. Gdy wymieniłem w swej książce „Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego” kolegów, dziennikarzy, księży, wszystkich, którzy mi pomogli, to potem każdy z nich dostawał maile z pytaniami typu: „czy warto wspierać Sumlińskiego”.
Pewnie sporym zaskoczeniem jest fakt, że twój współoskarżony dostał wyższy wyrok, niż żądał tego prokurator, czyli 2 lat w zawieszeniu.
Aleksander Lichocki był w tej sprawie na pasku ABW. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jeżeli ktoś wniknie w tę sprawę, wczyta się w nią, to sam to musi to zobaczyć. Lichocki był jednocześnie twórcą afery, jak i jej wykonawcą. Był twórcą kombinacji operacyjnej i jej narzędziem. Dał się też złapać w pułapkę stworzoną przez Leszka Tobiasza, ale później ręka w ręka z nim montował dalsze prowokacje. Docierał do Przemka Wojciechowskiego (dziennikarz – przyp. red.), którego oszukiwał i dostarczał mu fałszywe dowody na to, że Antoni Macierewicz jest agentem służb rosyjskich. Lichocki montował prowokacje przeciwko mnie na rok przed zatrzymaniem mnie (czerwiec 2008 r. – przyp. red.). Wziął na siebie trudną rolę – przyznać się do przestępstwa po to, aby sąd uznał, że doszło do przestępstwa. W tym widać jak trudna była rola sędziego, który musiał oddzielić moją rolę od roli Lichockiego w całej sprawie. Siedzieliśmy obaj na jednej ławie oskarżonych, ale on był „koniem trojańskim”, który miał uwiarygodnić w oczach sędziego, że także ja popełniłem przestępstwo. Od początku Lichocki współpracował z prokuraturą. Zawsze mówił prokuraturze i ABW, to co oba organa chciały usłyszeć. Kojarzy mi się to z rolą jaką mieli odegrać Piotrowski, Chmielewski i Pękala (zabójcy księdza Jerzego Popiełuszki – przyp. red.). Oni też mieli pójść na pewien czas do więzienia. Rację miał Piotr Woyciechowski (były wiceprzewodniczący komisji likwidacyjnej WSI – przyp. red.), który zeznawał w tej sprawie. On właśnie powiedział, że to była operacja kombinacyjna WSI, w której Lichockiego w pewnym sensie poświęcono dla osiągnięcia celu operacyjnego. Dla zniszczenia mnie, a w dalszej kolejności komisji weryfikacyjnej WSI. Sąd na szczęście rozeznał się w tej sytuacji.
Czy spodziewasz się, że w uzasadnieniu pisemnym będzie więcej o roli Komorowskiego w całej sprawie? W ustnym uzasadnieniu sędzia powiedział krótko, że sprawa była w „dużym zainteresowaniu” m.in. byłego Marszałka Sejmu – Komorowskiego.
Nie mogę w tej chwili nic panu sędziemu sugerować co ma napisać, bo mam świadomość, że były pewnie na niego duże naciski. Zwłaszcza do momentu, gdy Komorowski był prezydentem. Ale powiem od siebie, że rola Komorowskiego w tej sprawie była bardzo istotna. W pewnym momencie wszedł ówczesny Marszałek Sejmu w tę sprawę i stał się jej bardzo ważnym elementem. Nie był pierwszoplanową postacią, bo był nią Tobiasz. Liczę, że rola ex-prezydenta zostanie wyświetlona do końca. Ci, którzy robili tę kombinację operacyjną „przekręcili gwint”. Nie udało im się wsadzić mnie do aresztu wydobywczego, aby tą presją, wspomaganą naciskiem na rodzinę, zmusić mnie do zeznań jakich chcą. Nie przewidzieli, że po tak mocnym zaciśnięciu pętli, jak się załamię i podejmę próbę samobójczą. Ten mój grzech śmiertelny być może – paradoksalnie – było tym, co mnie ocaliło. Wszystko musi być wyjaśnione w tej sprawie. Rola ABW, rola jej ówczesnego szefa – Krzysztofa Bondaryka i jego zastępcy – Jacka Mąki.
Jakie są twoje plany na najbliższą przyszłość? Myślisz o powrocie do czynnego dziennikarstwa?
Gdy się zostanie dziennikarzem śledczym, to pewnie nigdy nim nie przestanie być. Ale ja myślę raczej o kontynuacji tego – co już jakiś czas temu zacząłem robić, gdy okoliczności, o których rozmawiamy, odsunęły mnie od zawodu – czyli pisaniu książek. Nazywam to tak dla siebie „pisarstwem śledczym”, bo nie wiem, czy taki gatunek istnieje. Ale przy tej działalności chciałbym pozostać. Kocham to robić i dopóki będę miał czytelników, to chcę to robić. Wielu złych ludzi ukrywa złe rzeczy, a ja bardzo chcę to odkryć przed swoimi czytelnikami.
Rozmawiał Sławomir Sieradzki